Zaskoczenie i zdziwienie sa poczatkiem zrozumienia

Mówi się czasem, że najlepszym lekarstwem na zardzewiałą małżeńską rutynę jest element zaskoczenia partnera czymś, czego po kilku czy kilkunastu latach wspólnego spędzania czasu z dnia na dzień, nie mógłby się już zupełnie spodziewać.

To orzeźwiające tchnienie w często skostniałą strukturę związku może przyczynić się do jego wzmocnienia, rozwoju i prostego docenienia tego co się ma. Nie trzeba jednak sięgać do tak skrajnych i w istocie rzeczy niezwykle poważnych spraw ludzkiej egzystencji, by wskazać przykłady i dowody na to, iż zaskoczenie i zdziwienie co do zasady posiadają zbawczą moc uzdrawiania ludzkiej percepcji otaczającego świata, pozwalając na pokolorowanie jego oblicza, w różnych dziedzinach, jasnymi kolorami tęczy. Zwłaszcza, jeśli schematyczne, powtarzalne i często bezrefleksyjne wypełnianie codziennych spraw i obowiązków pierwszej wagi pozbawia nas niezbywalnego w gruncie rzeczy prawa do dostrzegania tego co niezwykłe, intrygujące, piękne, a co tkwi w osobliwościach i szczegółach naszego życia. To coś jest często niedostrzegalne na pierwszy lecz pobieżny rzut oka w gąszczu innych, ważniejszych spraw gnanych ciągłym pośpiechem. To krótkie spostrzeżenie dotyczy też muzyki, przejawu ludzkiej twórczości, który stworzony jest właśnie po to, by wciąż móc zaskakiwać i podtrzymywać wiarę w sens poszukiwań nowych wrażeń.

Takim pozytywnym zaskoczeniem będącym głównym tematem niniejszego tekstu niech będzie pewien litewski zespół rockowy o nazwie The Skys, który w zeszłym roku nagrał swoją drugą płytę zatytułowaną  Colours of the desert. Wpadłem na niego przypadkiem, z zaskoczenia właśnie, co nie powinno specjalnie dziwić, gdyż do niedawna nie był on jeszcze znany szerszej publiczności w naszym kraju. Dopiero za sprawą występów na kilku imprezach i krótkiej obecności w przestrzeni radiowej (ale tej, która wpuszcza w swój eter muzykę nieco wyższych lotów), pozwolił na zaprezentowanie swoich możliwości. A są one naprawdę niemałe. Przede wszystkim warto odnotować, że nie są to debiutanci na rynku. Pomimo tego, iż recenzowane wydawnictwo to ich drugi album, to sama grupa obecna jest na muzycznej mapie świata od połowy lat dziewięćdziesiątych. Nie zamierzam szczegółowo prezentować składu (w pełni litewskiego) choć trzeba odnotować, iż w nagraniu tego krążka wspomagało artystów liczne grono uznanych na świecie muzyków, których udział z pewnością przyczynił się do powstania tak dobrego dzieła, nie umniejszając niczego w kunszcie artystycznego rzemiosła prawowitym członkom grupy.

Czego zatem możemy doświadczyć na rzeczonej płycie? A no porcji bardzo energetycznego, żywiołowego i nie do końca prostego rockowego grania zamkniętego w dziewięciu kompozycjach o łącznym czasie trwania zbliżonym do godziny. Album wyraźnie podzielony jest na dwie części; pierwsza to trzy krótsze utwory o konstrukcji rockowych i pop rockowych przebojów, ale w dobrym tego słowa znaczeniu, a druga to zestaw sześciu pozostałych kawałków o bardziej rozwiniętej strukturze, większym rozmachu i ciekawych, momentami wręcz odlotowych partii instrumentalnych.

Zaczyna się niezwykle tajemniczo i intrygująco. Kompozycja tytułowa sprawia wrażenie jakby miała się rozwijać powoli w mrocznym klimacie, lecz już po chwili wchodzą klawisze zmieniając nastrój na bardziej kosmiczny, zaś po pierwszych dźwiękach gitary elektrycznej poprzedzonej akustycznymi inkrustacjami już wiem, że cały utwór, a i zapewne cała płyta będą dobre. Przez cały czas jesteśmy świadkami częstych zmian tempa co sprawia też, iż jest to jedna z bardziej rozbudowanych strukturalnie, zróżnicowanych i wielowątkowych pozycji na albumie, choć z drugiej strony nie należy popadać w zbytnią przesadę, wszak jej konstrukcja jak i pozostałych tematów charakteryzuje się pewną zwartością i nie grzeszy też wybitnie nieograniczoną przestrzenią. Nie jest to bynajmniej żaden zarzut lecz zwykłe stwierdzenie faktu; w takiej formule Litwini się odnaleźli i prezentują w zasadzie na całym albumie wyrównany poziom nie pozwalając się nudzić. Na szczególną uwagę i to nie tylko w utworze tytułowym zasługują z pewnością wokale, a zwłaszcza ten  męski, z bardzo charakterystyczną chrypką, który dodatkowo pełni funkcję dodatków i uzupełnień aranżacyjnych, będąc schowanym w tle muzycznych motywów, nie wysuwa się na plan pierwszy, nie przytłacza ekspresją, nie jest go w nadmiarze, co jeszcze bardziej wpływa na pozytywny odbiór całości. Towarzyszą temu wszystkiemu żeńskie wokalizy, niezwykle sugestywnie wzbogacające nastrój i odbiór muzyki. Czas biegnie nadspodziewanie szybko, by doprowadzić słuchacza do początku szóstej minuty, w której partia wokalna ustępuje miejsca soczystej solówce gitarowej, którą słyszymy do zakończenia utworu, i która chcąc nie chcąc jako jedna z trzech na całej płycie odciska na niej swe piętno, decydując w dużej mierze o wartości krążka.  Następujące po otwarciu dwie kolejne piosenkiIs this the way oraz I….He… to w gruncie rzeczy solidne typowo rockowe przeboje, które z pewnością świetnie sprawdzać się będą jako koncertowe klasyki zespołu. Nie są ani zbyt banalne, ani też przeintelektualizowane jak na ramy czasowe, w których zostały zamknięte, mają za to w sobie ikrę i aranżacyjne zróżnicowanie, a w pierwszym z wymienionych znalazło się na dodatek miejsce na krótką, ale wyrazistą gitarową solóweczkę. Najmniej może przekonuje numer trzy, ale i tak ma w sobie dużo pozytywnej energii, nie dłuży się, a po głębszym poznaniu płyty pozwala z wytęsknieniem wyczekiwać na następny w kolejce Walking alone, w moim subiektywnym odczuciu chyba najlepszy na płycie jej moment. Podobnie jak na początku otwiera go dostojny i tajemniczy wstęp owinięty w długie instrumentalne wprowadzenie trwające grubo ponad trzy minuty, wypełnione przestrzenią i floydowym echem. Zasadnicza, wokalna cześć utworu, w której i tak znalazł się czas na klawiszowy przerywnik znowu mija szybko, po czym po raz drugi odzywa się na zakończenie gitarowe szaleństwo, wręcz orgia jednego aktora, który panuje nad całą przestrzenią, rządzi, krzyczy, potem łka, cały czas przepychając się łokciami, a w zasadzie strunami i jest całkowicie odpowiedzialny za przeszywające wzdłuż i wszerz całego słuchającego ciała ciarki podniecenia. I jedyna rzecz, do której można się w tym miejscu przyczepić, to nagły w sumie koniec tego przedstawienia sprowokowany najmniej oczekiwanym w tym miejscu wyciszeniem. Naprawdę osiągnięty stan maksymalnej ekstazy, niemal katharsis, traci na sile gdy niespodziewanie dźwięki wywołujące stan głębokiego poruszenia powoli milkną oddając miejsce pustce ciszy za sprawą brutalnego wyciszenia. Całe szczęście, że zaraz potem nadchodzi utwór numer pięć (When the western wind blows”), jakże odmienny od poprzednika, zarówno w formie i treści. Urzeka on swoją piękną prostotą, głębią optymizmu i radości, które z niego emanują, a w szczególności za sprawą bluesowych i countrowych inklinacji przepełniających ten fragment przez cały czas. Wybrana przez zespół formuła jak ulał pasuje do niepowtarzalnego głosu wokalisty i współgra z nim idealnie. To niezwykle wdzięczny utwór chociaż bez konstrukcyjnych połamańców i wygibasów, a dodatkowego kolorytu nadaje mu jeszcze solowa partia saksofonu no i oczywiście obecna na każdym kroku gitara, której popis jest dopełnieniem wspomnianego przeze mnie na początku trójgłosu tego instrumentu w solowej odsłonie.

Jeśli można w ogóle mówić o przeboju mogącym trwać ponad osiem minut, to jego przykładem może być Calling out your name. Wydaje się, że muzycy chcieli tu połączyć wodę z ogniem, z jednej strony lekkość i dostępność w przekazie, a z drugiej cześć instrumentalną wymagającą nieco więcej uwagi. Wyszło całkiem nieźle, choć i tak końcówka z powtarzalnym wyśpiewywaniem tytułu może trochę nudzić i przeciąga się w nieskończoność.

To jednak co tygryski progresywne kochające intelektualne zakrętasy lubią najbardziej, zespół zostawił na deser. The pyramid i Lethal Kiss to dwie najbardziej mroczne, zagadkowe i bogate brzmieniowo, pełne różnych dźwiękowych i aranżacyjnych smaczków, propozycje muzyków. By do nich dotrzeć i je okiełznać trzeba co najmniej kilku przesłuchań, stanowią bowiem najbardziej wymagające i najtrudniejsze w odbiorze dzieła, ale dzięki temu pozwalają jeszcze bardziej wyraźnie na zapuszczenie przez grupę progresywnych korzeni. Zwłaszcza numer osiem Lethal Kiss daje szansę ujrzeć zespół w nowym wcieleniu. Snujący się wokal, przypominający mi trochę głęboki zza grobu głos Leonarda Cohena, wybrzmiewający na tle orientalnych brzmień kształtuje oniryczny nastrój rodem ze snu. To też przykład, w porównaniu z tym co słyszeliśmy do tej pory na płycie, iż można się nie powtarzać i zbudować coś naprawdę wartościowego i do pewnego stopnia oryginalnego przy użyciu innego instrumentarium. Gitara jest tu schowana i właściwie nie daje o sobie znać do końca utworu.

I wreszcie przychodzi czas na epilog. What if? to zwiewne, lekkie, iście piosenkowe pożegnanie z albumem. Dobry wybór, zwłaszcza po przygniatającym i przytłaczającym trochę poprzedniku. Jego niemal festiwalowo – kabaretowy charakter stanowi efektowne zakończenie tego udanego wydawnictwa.

Naprawdę, wytrawne ucho nie zmanierowane nadmiarem muzycznego bogactwa z innych źródeł, może się autentycznie miło zaskoczyć po włożeniu tej płyty do odtwarzacza i spędzeniu z nią bez mała godziny. Brzmienie nie jest może do końca krystaliczne, lekko jakby zamglone, ale chyba tylko dla wielkich malkontentów będzie stanowiło jakąś przeszkodę w pozytywnym odbiorze muzyki. Nie sposób nie wspomnieć też o bardzo sugestywnej wkładce i przekazie literackim. Litwini w stosunkowo prostym, niespecjalnie poetyckim stylu starają się opowiadać o rzeczach naprawdę poważnych i ważnych. Głównym bohaterem tekstowego przekazu jest samo życie przyrównane do pustyni, z jego przeciwnościami losu, bogatą i kolorową paletą barw, które kuszą i do złego i do dobrego nas śmiertelników na drodze bezkresu. I to w gruncie rzeczy od nas wyłącznie zależy czego z tego półmiska uszczkniemy i co w konsekwencji będzie można powiedzieć o naturze i kondycji ludzkiego gatunku:

„Stupidity or Wisdom

Love or Hate

Cruelty, Forgiveness

Blasphemy or Faith

What is the best to define

the essence of the mankind?”

Colours of the desert to dobry album wart poznania dla każdego poszukiwacza i muzycznego odkrywcy. Na dodatkowe słowa uznania i mały plusik zasługuje z pewnością samo pochodzenie płyty, przełamujące stereotyp, że zakrapiane progresywnym sosem albumy mogą się rodzic wyłącznie na zachód od Bugu. Niech to będzie miłe zaskoczenie, dające asumpt i motywację do kolejnych naszych eksploracji i wyławiania obiecujących artystów zasługujących na uznanie. Kolejna rzecz uzasadniająca pochwałę to niekwestionowana umiejętność nagrania spójnej płyty, na której znalazły się gatunki często bardzo od siebie odbiegające i same w sobie stanowiące materiał na osobne albumy. Udało się jednak Litwinom dokonać syntezy i łagodnie pogodzić eklektyczność stylów. Jest na tej płycie w zasadzie wszystko, od tradycyjnego rocka, przez przebojowość pop rockowych szlagierów w dobrym wydaniu, po jazzowe i bluesowe wstawki przyprawiane nutką orientalizmu, a wszystko to podlane klasycznym progresywnym urokiem. Nie ma na tej płycie co prawda przesadnej głębi, charakterystycznego, powracającego za każdym razem klimaciku ani wylewających się ponad miarę emocji, ale może nie zawsze akurat te wartości muszą być najważniejsze i decydować o jakości muzyki. Jest za to dużo optymizmu, prawdziwego rzemiosła, progresywnego zabarwienia, a najważniejsze w tym wszystkim musi być to, że chce się do tej płyty ciągle powracać. To miłe zaskoczenie a nie przykra niespodzianka.